What's up?

Niedawno zaczęłam treningi personalne ze znajomym. Miałam na razie tylko jeden trening, bo musimy ustalić sobie grafik i powpisywać się sobie nawzajem w kalendarze, jak to zwykli robić ludzie nowocześni. ;) Chociaż na początku nie nastawiałam się na schudnięcie, on mi zaczął obiecywać takie ładne gruszki na takiej śmiesznej wierzbie... że zaczęłam się myśleć o odchudzaniu. W zasadzie i tak się zdrowo odżywiam, jedyne co mnie gubi to słodycze i picie za małej ilości wody. No nic, pożyjemy zobaczymy.

In other news: Przedwczoraj byliśmy z narzeczonym na pierwszej spowiedzi przedślubnej. Niby spoko spoko, ale chyba do ślubu będzie celibat. :) Jakoś z mojego punktu widzenia jest to wcale zabawne. :D
Zamówiliśmy już też obrączki, teraz zostanie dograć w końcu catering i praktycznie będzie wszystko z głowy. :) Poza kwiatami. I butami dla mnie. I alkoholem. I resztą dokumentów kościelnych. Już z górki. :)

Do ślubu pozostało: 58 dni.

Przygotowania do ślubu w toku. Z jednej strony cieszę się, że tyle spraw mamy już załatwionych, bo dzięki temu odeszło nam sporo stresów. Z drugiej strony chwilami mi się już nie chce zajmować tym, co pozostało do zrobienia, mimo że nie ma tego wiele. Nie dlatego, że nie interesuje mnie mój własny ślub. Mam trochę dość tego uczucia ucisku w sercu ("muszę jeszcze zrobić to i tamto") i zaciśniętego pasa (zarabiam całkiem dobrze, a wiecznie nie starcza mi na nic pieniędzy). Nic to, jeszcze niecałe dwa miesiące i będzie z głowy. Będę mogła zacząć żyć swoim życiem, a nie swoim ślubem. ;) 
Aktualnie dopinamy catering i kompletujemy dokumenty (w USC i u księdza). Później zostanie nam tak naprawdę tylko kupić obrączki, znaleźć kwiaciarnię, która zrobi mi bukiet, wymyślić i zrobić/kupić ozdoby, załatwić samochód dla nas i transport dla gości, i jeszcze kupić alkohol i napoje. Pan Młody musi się umówić do fryzjera (i może namówię go na manicure). A ja muszę sobie kupić buty! Zostały same przyjemności. :)
Mamy już kościół, miejsce wesela, namiot, DJa, fotografa, chór na ślub, ciasta i fontannę czekoladową, suknię ślubną, garnitur i buty ślubne Pana Młodego, fryzjera i kosmetyczkę dla mnie, hotel na noc poślubną, opiekunkę/animatorkę do dzieci, panią do zmywania, kurs przedmałżeński i poradnię rodzinną, no i podróż poślubną.Uff. Teraz tylko trzeba za to wszystko zapłacić. x)

Physically fit, emotionally... Unstable?

Ile razy można się odchudzać? Po co? Dla kogo? Kiedy wszyscy wokoło chcą, żebyś schudła, albo po prostu na okrągło mówią ci, że powinnaś robić to, a tamto robisz źle, i że "ja zrobiłbym to tak i tak", albo łapią cię za boczki i pytają "i jak tam, zleciało trochę?"... To się zaczynasz zastanawiać "wtf? O co im chodzi? To jest mój problem czy ich? I czy to w ogóle jest problem?". Przecież jeśli będę bardzo chciała, to schudnę. W liceum ważyłam 65 kg. Wtedy wiele osób uważało mnie za szczupłą. Pamiętam koleżankę, która zobaczyła mnie w trochę ciaśniejszym sweterku i zawołała "o matko, jaka Ty jesteś chuda!". Później roztyłam się do 88 kg, po kilku latach wiecznego jo-jo teraz od dłuższego czasu ważę ok. 76 kg. Regularnie ćwiczę. Wiem, że to moja dieta kuleje, i że powinnam robić więcej kardio, i że powinnam pić więcej wody i w ogóle bardzo dużo rzeczy powinnam robić. Ale wiem, że siedzi we mnie coś, co mi nie pozwala. Coś co się buntuje i stosuje autosabotaż. 
Chcę wydobyć z siebie tą siłę, która pomoże mi pstryknąć jeden ważny przełącznik w mózgu. Kiedyś mi się udało. Teraz chcę znowu to zrobić. Pstryk, i nie obchodzi mnie, co myślą inni. Pstryk, i nie rządzi mną jedzenie. Pstryk, i to, że jestem silna nie podlega żadnej dyskusji. Zero wątpliwości, tylko wewnętrzna siła, motywacja i konsekwencja. Może tak wygląda pranie swojego własnego mózgu. Może tylko dzięki temu można osiągnąć swój cel. A może tak właśnie wygląda wiara w siebie. Postaram się. Będę szczęśliwa, jeśli uda mi się do ślubu zrzucić chociaż 5 kg. Będę szukać w sobie tej siły, będę się o nią modlić, chociaż może Bóg ma ważniejsze sprawy na głowie, niż mój balast. Ale bez wsparcia się nie da. :) Nawet jeśli nikt inny już we mnie nie wierzy, to ja powinnam. Muszę. Chcę.

Nobody likes the weird girl.

Czasami wydaje mi się, że nie jestem sympatyczną osobą. Może po prostu nie sprawiam takiego wrażenia. Przez lata bycia z K. nauczyłam się biegle władać językiem szyderczym, przez co zapewne na pierwszy rzut ucha większości osób wydaję się być dziwna lub po prostu głupia. A że z wyglądu jestem raczej przeciętna, nie każdy chce zawracać sobie głowę poznawaniem mnie lub choćby zapamiętaniem mojego imienia. Zwłaszcza, że na co dzień przebywam w towarzystwie osób bardzo dbających o wygląd albo wyróżniających się tatuażami lub nietypowym kolorem włosów. Przy takich osobach ciężko dać się zauważyć. :) Nawet trener, do którego chodzę na zajęcia, pamięta imiona wszystkich poza mną, chociaż nie raz mnie chwali. To mnie akurat bawi, bo widzę, że czasami nie wie jak się do mnie zwrócić, "and at this point he's too afraid to ask"

Nie ukrywam, że czasami jest mi przykro, że jestem taka przeciętna. Niestety nie mogę za to obwiniać nikogo, tylko siebie, a tak trudno jest przyznać się do porażki... ;) A może to nie jest porażka? Może po prostu szukam akceptacji u nieodpowiednich osób? Raz na jakiś czas spotykam przecież wyjątki - osoby, z którymi od razu znajduję wspólny język, i z którymi czuję nić porozumienia, nawet jeśli nie znamy się za dobrze. Niestety takich osób poznaję coraz mniej. Może wymierają, a może to przez to, że tak naprawdę nie szukam nowych znajomości. Od dłuższego czasu uważam K. nie tylko za swojego faceta, ale też za najlepszego przyjaciela. Przestałam tak często rozmawiać z dawnymi przyjaciółkami (których mam aż trzy) i spotykać się kilka razy w tygodniu z rodziną. Chociaż z drugiej strony tak chyba wygląda dorosłe życie - każdy zaczyna skupiać się na sobie, na swoim domu, na pracy, na swoich zainteresowaniach. Oczywiście, spotykam się z przyjaciółmi i rodziną, ale nie robię tego już tak często jak kiedyś. Prawda jest też taka, że przestałam przejmować się problemami osób, które wiele biorą a nic nie dają od siebie. Może właśnie w ten sposób zanikają znajomości, które kiedyś wydawały się być bliskie. Przestajemy się troszczyć o innych bardziej niż o siebie samych. Zaczynamy poznawać swoją wartość i doceniać siebie. Jeśli ktoś inny nas nie docenia, trudno. Niechaj znika. Może to i dobrze.

Good evening, Vietnam.

Pamiętam jak blogi zaczynały być modne, to było jakiś miliard lat temu. No, może trzynaście. Byłam wtedy w gimnazjum, prawie wszystkie moje kumpele miały wtedy bloga. Pisałyśmy na nich jakieś totalne głupoty, ale to były nasze głupoty, które wtedy nazywałyśmy ważnymi problemami. Przeżywałyśmy je równie mocno, jak ja teraz przeżywam swój zbliżający się ślub. :) Ktoś mógłby powiedzieć, że za kolejnych trzynaście lat będę się śmiać z tego, czym teraz tak bardzo się przejmuję. Zapewne tak będzie, bo nie należę raczej do osób, które w kółko roztrząsają jakieś zamierzchłe problemy/kłótnie/smutki/żale czy dawno temu rozlane mleko. Trudno, już wyschło, trzeba zmyć podłogę i iść dalej. Przed siebie, nigdy wstecz. Łap dystans. :)
Blogi dziś są pewnie trochę inne niż trzynaście lat temu, ale ja swój chcę traktować jako pamiętnik, którego nigdy nie umiałam prowadzić. ;) Po prostu miejsce we wszechinternecie, gdzie mogę się pożalić lub uzewnętrznić swój wewnętrzny monolog, który nigdy nie cichnie. 
Jak już wspomniałam, niedługo biorę ślub. Nawet bardzo niedługo, bo już pod koniec sierpnia. Wszystkie liczniki, jakie mam w telefonie pokazują, że do Wielkiego Dnia zostało tylko 100 dni. I już bym chciała, żeby ten dzień nadszedł. Tak po prostu przeskoczyć w czasie do 20.08.2016. Nie dlatego, że nie mogę się doczekać bycia żoną najlepszego faceta na świecie, chociaż to oczywiście też. ;) Ja po prostu nie chcę już zajmować się przygotowaniami do wesela. Motherf****r, jakie to jest męczące! Fizycznie i psychicznie. I drogie. I czasami skomplikowane. I dołujące, kiedy nie dogaduję się z mamą, bo ona sobie coś ubzdura i koniec. Wtedy jest krzyk, bluzgi, fochy, a na koniec obie płaczą. Obie albo tylko ja. 
Staram się nie przejmować, bo przecież to wszystko minie i będziemy pamiętać tylko te przyjemne chwile, a o tych przykrych zapomnimy lub bardzo bardzo bardzo będziemy chciały zapomnieć. 
Może trochę skłamałam z tym, że nie roztrząsam smutków. Problemy, kłótnie, żale idą w zapomnienie, ale smutki... To jedyne, co czasami roztrząsam. Co prawda rzadko to robię, bo niewiele pamiętam smutków na tyle ważnych, by nimi trząść i pytać: "dlaczego się wydarzyłeś? dlaczego? dlaczego?", ale niektóre... Niektórych nie umiem zapomnieć. Wybaczać owszem, potrafię, ale zapomnieć jest mi bardzo ciężko, jest to wręcz niemożliwe. Mimo to na co dzień staram się uśmiechać do ludzi, a do życia po prostu... złapać dystans. :)
© Agata dla WioskaSzablonów | Technologia blogger. | Freepik FlatIcon